piątek, 24 stycznia 2020

Skarpetkowy zawrót głowy

Był czas, że książki Justyny Bednarek atakowały nas ze wszystkich stron: ze sklepowych półek, księgarni internetowych, blogowych polecajek. Dałam się skusić i kupiłam Małemu dwupak


Zaczęliśmy czytać, a on wcale nie był zachwycony.
Ale jak to? pytałam. Przecież u nas jest dokładnie tak samo. Skarpetki giną dość często - tylko dziury pod pralką nie ma. Wiem, bo gdy stara się zepsuła i trzeba było wymienić ją na nową sprawdziłam dokładnie. Widocznie dziura służąca do skarpetkowych podróży  nas znajduje się gdzie indziej. Ale może trzeba pozwolić im na te ucieczki? Mają potem takie niesamowite przygody...


Nawet nie wiem, czy przeczytaliśmy z Małym o wszystkich.

Jakiś czas później w naszej bibliotece pojawiła się trzecia książka pani Justyny Bednarek "Banda Czarnej Frotte"


Czarna Frotte to oczywiście skarpetka, czarna z dziurą zacerowaną czerwoną nicią. Tkwi samotnie w koszu z brudną bielizną, bowiem jej siostra już dawno opuściła ją podczas leśnego biwaku. Skarpetka obawiając się wyrzucenia do śmieci opuszcza łazienkę Małej Be. Korytarz pod pralką doprowadza ją do portu i to tam rozpoczynają się jej przygody. Ale nie będzie sama. W pasjonujących podróżach towarzyszą jej inne skarpetki: Blady Niko, Malinowa z truskawką, Pinkerton, Kubarat, Cierpisław i Gromisław. I co ciekawe: opowieści o przygodach całej tej bandy bardzo się Małemu podobały. O wiele bardziej niż pojedyncze historie opisane we wcześniejszych tomach.
Może on tak jak matka nie lubi opowiadań...

Książkę "Banda Czarnej Frote" zgłaszam do wyzwania WyPożyczone.


Dlaczego przy niektórych książkach zgrzytam zębami?

Oczywiście to tylko przenośnia, ale tak są książki, które czytam, choć wybitnie mi się nie podobają.
Na dodatek są to książki jednej autorki - mianowicie pani Katarzyny Michalak.
Pisałam już TU, że jej styl pisania poznam wszędzie. Jest dla mnie denerwujący, zbyt płytki a zarazem przejaskrawiony. Mimo to coś mnie przyciąga do jej książek, wypożyczam kolejne, a czytając zgrzytam zębami i marzę o tym by już skończyć.

Tak też było z kolejną trylogią autorstwa pani Katarzyny zwaną trylogią autorską.


Po sieci krążą różne opinie ile prawdy i osobistych przeżyć autorki jest w tych książkach. Ona sama w różnych mediach przyznaje, że nie należy ich traktować jak autobiografii.
Można było przewidzieć, że główna bohaterka przeżyje tyle życiowych tragedii, że mogłaby nimi obdzielić pół świata.
Weronika (a może Ewa, która opisuje tę historię)nie ma lekkiego startu w życie. Brak miłości ze strony rodziców niczego jej ułatwia. Ale jej dalsze perypetie to już jej wybory. Mimo, że los stawia na jej drodze wielu wartościowych ludzi, uparcie ciągnie ją do tych niewłaściwych. I stąd nieszczęśliwa miłość, gangsterskie porachunki, bieda, załamanie.
Jak dobrze że to tylko książka.


Po mimo zgrzytania zębami całą serię przeczytałam dość szybko i wypożyczyłam sobie kolejną pozycję autorki.


"Gwiazdka z nieba" miała być miłą lekturą na święta. Okazało się, że okładka może mylić. Nastrój świąteczny dopada nas dopiero w ostatnim rozdziale. Wcześniej pełnia lata i kolejny życiowy nieudacznik - tym razem facet, Nataniel - który powinien budzić litość i współczucie czytelnika.
Jednak nie ze mną te numery. Jego perypetie wręcz mnie nudziły.
Książka jest pierwszą częścią tzw Trylogii Mazurskiej, ale jakoś nie nabrałam ochoty na kolejne jej tomy.

Jedyne co mi pozostało to zgłosić wszystkie cztery książki do wyzwania WyPożyczone.

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Nowy Rok z panem Kasdepke

Grzegorz Kasdepke jest chyba najbardziej rozpoznawalnym przez Małego autorem książek dla dzieci. Jego nazwisko i bohaterów jego książek wymienia zawsze we wszystkich grach słownych, kiedy padnie pytanie o autora książek, ulubioną lekturę czy bohatera.
Nic więc dziwnego, że polowaliśmy w bibliotece na jedną z najnowszych książek pana Grzegorza, książkę, którą można nazwać jego wczesną autobiografią.
I tak w Nowy Rok wkroczyliśmy razem z "Bezu-bezu i spółka"


Jak każda z książek autora napisana lekko, z humorem. Przyjemnie się ją czytało. Ale mam wrażenie, że bardziej spodobała się mnie niż Małemu.
Dlaczego?
To proste. Jestem prawie rówieśnicą autora. Dla mnie był to udany powrót w czas mojego dzieciństwa.
Musiałam tłumaczyć Małemu na czym polegały cotygodniowe, szkolne apele, na których również w mojej szkole zdarzały się przypadki omdleń. Dlaczego tak nielubiane przez dzieci szczepienia odbywały się u szkolnej higienistki. I o podrywaniu dziewczyn - mnie tez koledzy pomagali nieść ciężki tornister. I co to jest oczko w pończosze.



Mały natomiast stwierdził, że szybko zaprzyjaźniłby się z małym Grzesiem i jego ferajną: Krzyśkiem Olechno, który miał doskonale okrągłą głowę, Bezu - bezu, który naprawdę nazywał się Bezubicki, najmniejszym w klasie Żuczkiem, Herbaczewskim zwanym Herbi.
Mimo upływu czasu, ośmioletni chłopcy nadal marzą o tym by wykonywać w przyszłości 60 zawodów naraz, uwielbiają grać w piłkę nożną, twierdzą, że szkoła jest okropna, lubią czytać "Świerszczyk" i książki Astrid Lindgren, a kiedy spotykają się razem maja nieziemskie pomysły i niesamowite przygody.

Książkę zgłaszam do wyzwania WyPożyczone

czwartek, 2 stycznia 2020

...i po Świętach

Czas adwentu i czas Świąt minął nam niespodziewanie szybko.
Ten pierwszy, który miał być czasem zadumy i oczekiwani, okazał się czasem zabieganym, wypełnionym pracą, nauką, wyjazdami na treningi, basen, próby.
13 grudnia Mały wraz ze swoją klasą wystąpił na Gminnym Festiwalu Kolęd i Pastorałek. Wyśpiewali III miejsce. Potem były próby do Jasełek. Mały sam zgłosił się, że zagra kolędy na pianinie. Trochę nam przykro było, że nie mogliśmy obejrzeć jego występu. W zastępstwie rodziców, którzy musieli być w pracy otuchy dodawała mu nasza babcia-sąsiadka.
A potem przyszły Święta.
Dom może nie był do końca wysprzątany.
Kulinarnie też nie poszalałam.
Chłopcy napiekli pierniczków, babcia pomogła zrobić makówki, ulepiliśmy ponad 200 uszek - sto poszło na klasowe wigilie, resztę mieliśmy w domu. Ciasto udało się jak nigdy, może dlatego, że było z jakiejś kupnej mieszanki.


Ważne, że byliśmy razem, zdrowi, uśmiechnięci, wypoczęci.
Był czas na wspólne kolędowanie, granie w karty i planszówki, oglądanie Kevina na Polsacie, Mszę Św. w kościele.
Było fajnie...

A gdzieś tam po głowie chodził mi projekt blogowy Matematyka na Święta.
Liczyłam na to, że ta matematyka sama się do nas wprosi. I rzeczywiście. Zaprosił ją Młody.
6 grudnia przyniósł ze szkoły taką oto ciekawostkę. Pani z historii z okazji mikołajek chciała poczęstować swoją klasę czekoladkami z kalendarza adwentowego. Jako, że po reformie klasy są bardzo liczne, potrzebowała dwóch takich kalendarzy. Chłopcy, którzy w dzienniku mieli numery od 1 do 24 częstowali się czekoladką z pierwszego kalendarza wedle ustalonej w dzienniku kolejności, pozostali z drugiego, również zachowując odpowiednią kolejność.
Małemu bardzo się taka akcja spodobała. Zaraz zaczęliśmy przeliczać. Jeśli ktoś ma numer 26 to które kalendarzowe okienko może otworzyć? A numer 30? A ile czekoladek pozostanie skoro w klasie jest 32 uczniów. I kto je zje?
Młody zaraz zaczął tworzyć inne zagadki. W klasie w podstawówce było ich tylko 12. To ile czekoladek mógłby zjeść każdy z nich? Młody miał 4 numer w dzienniku, a więc które okienka mu przysługiwały?
Mama też powymyślała różne pytania. Po ile czekoladek zje każdy członek naszej czteroosobowej rodziny? A jeśli rodzice zrezygnują ze słodyczy, to po ile czekoladek przypadnie chłopakom.
Uff, strasznie dużo tych pytań. Na szczęście Mały słusznie zauważył, że ma kalendarz tylko dla siebie, nie musi nic przeliczać, tylko codziennie poczęstować się słodkością.


Przy okazji wspólnych rozmów dowiedzieliśmy się też, że u niektórych kolegów Młodego czas jakoś szybciej płynie. 6 grudnia ich kalendarze adwentowe wskazywały, że jest już dwudziesty :)

Już po świętach z wielka ciekawością zajrzałam do Buby z Bajdocji o tu, żeby podejrzeć matematyczne działania innych uczestników projektu. Może za rok coś wykorzystamy.