poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Lato w Bieszczadach

Za nami już krótki, tygodniowy, rodzinny wypad w góry. Tym razem postawiliśmy na Bieszczady, gdzie ostatnim razem byliśmy 12 lat temu, dy Młody był jeszcze siedmiomiesięcznym bobasem. Wiele się tam zmieniło od tamtego czasu: przybyło budynków, samochodów, a przede wszystkim turystów. Już znalezienie noclegów dla czteroosobowej rodzinki graniczyło z cudem. Ale udało się.
Zamieszkaliśmy w Smereku, w domu  nazwie "Biesy 2", pilnowanym przez 2 wilczaki czechosłowackie.


Od początku nastawialiśmy się na chodzenie po górach. Zaopatrzeni w porządne buty, kurtki i spodnie przeciwdeszczowe nie przestraszyliśmy się zmiennej i niepewnej pogody i już pierwszego dnia pobytu wyruszyliśmy na najwyższy bieszczadzki szczyt - Tarnicę.
Postanowiliśmy rozpocząć wędrówkę z Wołosatego, gdzie ku uciesze Małego podjechaliśmy Autosanem, a zakończyć ją w Ustrzykach Górnych.




Pogoda początkowo jak na zamówienie, ale z czasem na niebie pojawiły sie ciemne chmury.



Na szczycie straszny wiatr i tłumy ludzi. Ciężko było sfotografować krzyż papieski, żeby ktoś nie wchodził w kadr.


Schodząc w dół obserwowaliśmy piękne widoki i pogarszającą się pogodę. Na szczęście oberwanie chmury dopadło nas pod wiatą, więc nie zmokliśmy aż tak bardzo. Należało jednak strasznie uważać na błoto. Górskie dróżki szybko zrobiły się mokre, śliskie i dość niebezpieczne, zwłaszcza dla tych, którzy na szlak wybrali się w sandałach lub w tenisówkach. Niestety byliśmy świadkami akcji GOPRu - ratownicy musieli zwozić z trasy panią, która poślizgnęła się i upadając złamała nogę.




Następnego dnia w ramach odpoczynku dla nóg wybraliśmy się do Przemyśla. Tam na szczęście nie padało. Udało nam się zwiedzić Muzeum dzwonów i fajek oraz Zamek Kazimierzowski. Zajrzeliśmy też do wszystkich kościołów zarówno tych rzymsko-katolickich jaki greko-katolickich. No i jak przystało na kolejarską rodzinę pozachwycaliśmy się wspaniałym dworcem kolejowym. Młody wzbogacił się o trzy nowe znaczki turystyczne.


Trzeci dzień naszego pobytu to kolejna wyprawa w góry. Tuż obok naszego domu rozpoczynał się czerwony szlak, którym przez Fereczatą i Okrąglik doszliśmy na szczyt góry Jasło. Później żółtym szlakiem zeszliśmy do Przełęczy Przysłup. Tym razem zmokliśmy już porządnie. Deszczowe chmury rzadko przepuszczały promienie słoneczne. Mimo wszystko maszerowało nam się całkiem nieźle, choć nogi chlupotały w błocie.






 Pod koniec dnia udało się nawet uchwycić parę spaniałych widoków.



A tak wyglądały moje nogi na trasie. 


Na szczęście wszyscy mieliśmy ortalionowe spodnie, więc kiedy zeszliśmy w doliny zdjęliśmy ubłocone ubrania i spokojnie, w miarę czyści mogliśmy udać się na obiad. Zaś w naszym domku gospodarz sam zaoferował nam skorzystanie z pralko-suszarki, za co byliśmy mu bardzo wdzięczni. 

Kolejny dzień to znów czas względnego odpoczynku. Postanowiliśmy zafundować sobie przejażdżkę Bieszczadzką Kolejką Leśną. Wybraliśmy krótszą trasę z Majdanu do Balnicy. Kolejka cieszy się ogromną popularnością wśród turystów i usłyszeliśmy, że mieliśmy ogromne szczęście dostać bilety tak od ręki.

Po południu zabraliśmy chłopaków do bacówki Jaworzec, która znajduje się w miejscu nieistniejącej już wsi o tej samej nazwie. To piękne, niezwykle urokliwe miejsce, gdzie czas (bez prądu) płynie inaczej. 





Czekając na pyszne zupy wypatrzyliśmy tam na półce grę "Wyrusz z nami" wydaną przez PTTK i rozegraliśmy jedną rundkę. Szkoda, że nigdzie nie można tej gry znaleźć, gdyż jej turystyczno-krajoznawcza formuła bardzo nam se spodobała.


Piątek to znowu wędrówka. Pomyśleliśmy sobie: być w Bieszczadach i nie pokazać chłopakom Połonin to wstyd. Padło na Caryńską, gdyż wydawało nam się, że w jej stronę podąża mniej ludzi. Deszczu nie było, błota sporo, ale w normie, widoki jak zawsze cudne.  






Ostatni dzień pobytu chłopcy koniecznie chcieli spędzić na szlaku. Wybraliśmy więc mało uczęszczaną trasę z Łupkowa na Głęboki Wierch. Nie dopatrzyliśmy jednak na mapie tego, że połowa drogi wiedzie asfaltówką, co przy panującym upale było bardzo męczące. 



Trochę ochłody dodawała jedynie rzeczka, którą mijaliśmy raz po raz.

W drodze powrotnej odwiedziliśmy schronisko "Koniec świata", które jednak nie zauroczyło nas tak, jak te na Jaworcu. Zobaczyliśmy też stację kolejową w Łupkowie oraz w Nowym Łupkowie gdzie mogliśmy zwiedzić wagony, którymi salonką podróżował Edward Gierek.

A co robiliśmy wieczorami?
Raz udało nam się wysłuchać koncertu dwóch sympatycznych panów, śpiewających nastrojowe, bieszczadzkie piosenki, a tak poza tym to głównie czytaliśmy. Nasi gospodarze udostępnili swoim gościom okazałą biblioteczkę, więc każdy znalazł coś dla siebie.

Mnie wciągnęła książka Adama Wajraka "Wilki"



Nigdy nie lubiłam książek przyrodniczych i opowieści o zwierzętach, ale pan Adam ma niesamowity dar opowiadania o tym co go pasjonuje, co kocha. Pokazał nam wilki jako niesamowite zwierzęta, których absolutnie nie należy się bać. To człowiek jest dla nich zagrożeniem, a nie na odwrót. Mam nadzieję, że praca naukowców z Puszczy Białowieskiej przyczyni się do tego, że wilków będzie w Polsce o wiele więcej.

Mały wybrał sobie do czytania książkę Agaty Włodarczyk "Psygoda na czterech łapach". To opowieść pisana z perspektywy psa - wilczaka czechosłowackiego o imieniu Diuna, która wraz ze swoimi dwunożnymi przyjaciółmi wyrusza w podróż do Indii. Podróże i pies - nic dziwnego, że Mały strasznie żałował, że nie może tej książki zabrać do domu. Na otarcie łez w ramach pamiątki z wakacji dostał od nas pluszowego wilczka.


To co dobre szybko się kończy i po tygodniu musieliśmy wracac do domu. Ale o Bieszczadach jeszcze coś tu napiszę.
A przeczytane na wyjeździe książki zgłaszam do wyzwań Dziecięce poczytania Bonusowe oraz WyPożyczone.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz