Nastał wrzesień, dni coraz krótsze, czasu coraz mniej. W naszym życiu parę rewolucji: w końcu zaczęliśmy remont dachu przez co nasz dom uzyska dodatkowe piętro, Młody zaczął sam maszerować do IV klasy (na razie tylko do skrzyżowania), a Mały ostał przedszkolakiem.
Długo szukaliśmy odpowiedniej placówki. Nasze wiejskie przedszkole jest czynne w godzinach 8.00 - 15.00, więc ludzie tacy jak my, którzy dojeżdżają do pracy i spędzają w niej 8 godzin nie mają szans by zaprowadzić i odebrać dziecko. Szukać drugiej niani na godziny pozaprzedszkolne - o nie, naszej pani Marysi nikt nie zastąpi.
Postawiliśmy wiec na przedszkole prywatne, zlokalizowane po drodze do naszych zakładów pracy. Plan wygląda tak, że już o szóstej Mały jedzie do przedszkola z tatusiem, a wracać będzie z mamą pociągiem.
A co na to nasz przedszkolak? Dni adaptacyjne zniósł dobrze, musiał mieć tylko pewność, że nie idę do pracy, a do pobliskiego sklepu i wrócę z ciasteczkiem. Wczoraj było już gorzej, tata długo musiał go przekonywać, że pojadą sami samochodem. Dziś pierwszy raz był na obiedzie i leżakowaniu i to wyzwoliło w nim wielki stres. Przecież on nigdy nie śpi bez mamusi. Tak strasznie mi go żal, jak szlocha i prosi bym jutro wcześniej po niego przyszła. Ale z doświadczenia wiem, że prędzej czy później przyzwyczai się i poranne wędrówki do przedszkola będzie traktował jak coś normalnego. Młody też przeżywał takie stresy, my razem z nim, a po paru miesiącach mogliśmy powiedzieć, że posłanie go do przedszkola już przed 3 urodzinami to było najlepsze co mogliśmy dla niego zrobić.
A słynna wyprawka przedszkolaka, o której czytam na wielu blogach?
Mały ma plecak z Clifordem, z którym do przedszkola chodził jeszcze Młody, pudełko na kanapkę też dostał w spadku po bracie, kapcie używane przez innych. Ale żeby miał co poświęcić w kościele, dostał nowe kredki i dwie książeczki. I jest zadowolony.