poniedziałek, 30 czerwca 2014

Dinozaury na Śląsku

W końcu mamy wakacje. I choć pogoda wcale nie wygląda na wakacyjną, nie zamierzamy siedzieć w domu. Już tydzień temu przeszukiwałam Internet pod kątem imprez i atrakcji w naszej okolicy. Najlepiej takich, które nie wymagają zbyt dużych nakładów finansowych. I tak wczoraj wyruszyliśmy na poszukiwanie dinozaurów. W jednej z galerii handlowych można było spotkać takie oto gady.



Jaszczury ryczały, poruszały ogonami i łapami i wzbudzały nieco strachu u Małego. Na niektóre można było wdrapać się, a po wrzuceniu 5zł pobujać jak na znanych automatach. Młody oczywiście skorzystał z tej okazji. Widzieliśmy też narodziny a raczej wyklucie z jaja małego tyranozaura.



Generalnie wystawa choć mała, to ciekawa. Jednak nie obyło się bez kosztów. Ledwo przekroczyliśmy próg galerii, Młody oświadczył, że jego adidasy kompletnie przemokły, a powrót do domu planowaliśmy w godzinach wieczornych. Udaliśmy się więc do Smyka, gdzie Młody właściwie nie miał wyboru - znalazłam tylko jedne buty w rozmiarze 34, całkiem niezłe i w dodatku w promocyjnej cenie. Do domu wróciliśmy rzeczywiście późno, bo jeszcze odwiedziliśmy babcie Krysię i ciocię dentystkę.

A wieczorem do poduszki nie mogło zabraknąć książek o dinozaurach. Młody już od pewnego czasu kompletuje i czyta książeczki z serii "Zatoka Dinozaurów". Można je kupić co 2 tygodnie w kiosku za 15zł. Nie czytam ich, więc nie mogę ocenić treści, ale Młodemu się podobają.


Małemu wyciągnęłam książeczkę Iwony Czarkowskiej "Bajki o dinozaurach". Kupiłam ją niedawno w Matrasie za 10 zł. Skusiłam się na nią ze względu na kolorowe, takie bajkowe ilustracje. Teksty bajek zainteresują raczej młodsze dzieci, takie jak Mały, ale widziałam, że Młody też się przysłuchiwał mojemu czytaniu.


Dziś jedziemy na kolejną wycieczkę. Tym razem nic przyjemnego - czeka na nas pani alergolog.

niedziela, 22 czerwca 2014

Wspomnienia o karmieniu piersią

Karmienie piersią to temat dość kontrowersyjny, szczególnie w internecie. Mnie się udało i może dlatego uważam, że wystarczy chcieć, nie zrażać się tym co mówią inni i można długo dawać dziecku to co się ma najlepszego.
Gdy byłam w ciąży z Młodym, rzadko myślałam o karmieniu. Założyłam, że niemowlę jest karmione piersią i nawet kupując małą butelkę śmiałam się, że to na przyszłość. Gdy się urodził położna wsunęła mój sutek do jego buzi i Młody zaczął ssać -tak po prostu. Ponieważ długo leżeliśmy w szpitalu, szybko przyzwyczaił się, ze ma mamę na każde zawołanie. Dlatego w domu od razu dostał smoczek, inaczej nie mogłabym w ogóle wstać z łózka. Miał ogromną potrzebę przytulania i ssania, a ja przystawiałam go wtedy kiedy chciał, nie patrząc na zegarek, nie martwiąc się tym, że go rozpieszczę. Całe szczęście, że chociaż mama i teściowa nie karmiły piersią zbyt długo, nigdy nie usłyszałam od nich, że robię coś nie tak, bo one robiły inaczej. Tylko tata czasami nieśmiało pytał, dlaczego nie podam dziecku herbatki, przecież pić mu się chce :)
Młody przez 6 miesięcy pił tylko moje mleko i rósł jak na drożdżach. Gdy miał 9 miesięcy wróciłam do pracy, karmień było coraz mniej. Zdarzało się tak, ze wracałam pełna mleka, a w domu Młody najedzony zupką ani myślał pić. Parę tygodni przed jego pierwszymi urodzinami zaopatrzyłam się w puszkę mleka modyfikowanego i postanowiłam przestać karmić. Problem pojawił się tylko jeden - Młody pluł mieszanką, ale o dziwo nie domagał się piersi. Ustaliłam z pediatrą, że skoro sztuczne mleko mu nie smakuje, będzie jadł tylko kaszki na mleku. I tak było do ukończenia 3 r.ż. kiedy to zaczął pić mleko krowie.
Z Małym było podobnie, ale tylko na początku. Również przez 6 miesięcy pił tylko moje mleko, później zaczęłam wprowadzać mu inne posiłki. Ale Mały rósł, zaczął chodzić, mówić i wcale nie zamierzał rezygnować z ulubionego napoju. Bywały dni, że każde pragnienie gasił mlekiem. Gdy po 16 miesiącach wróciłam do pracy zaczęło być to trochę uciążliwe. Czasem po powrocie nie mogłam nawet butów ściągnąć, bo Mały już w przedpokoju wisiał na mnie domagając się mleka. Chciał pić za każdym razem gdy się nudził, szczególnie  w pociągu, w autobusie, w samochodzie (a podróżowaliśmy często). Z jednej strony miałam już tego dość, a z drugiej nie potrafiłam tak po prostu zabrać mu tego co tak kocha. Mama z teściową dyplomatycznie milczały, mąż kibicował Małemu, nasłuchałam się tylko od sąsiadek, ale nie przejmowałam się tym w ogóle. W końcu 2 miesiące po drugich urodzinach dojrzałam do tego, że Mały jest już za duży na to, by domagać się mleka w każdej sytuacji. Byłam zmęczona tym, jak często w tłumie ludzi musiałam odwracać jego uwagę od jedzenia, żeby nie musieć karmić publicznie. Wysmarowałam się preparatem o nazwie "Gorzki paluszek" i  Mały sam stwierdził, że mleko jest gorzkie. Po kilku ciężkich wieczorach mogłam powiedzieć: tą przygodę uważam za zakończoną.
Dziś z żalem patrze na mamy, które dokarmiają dzieci butelką. Nie odzywam się, bo to nie moja sprawa, ale wiem, że za parę tygodni ich malutkie dzieci odzwyczaja się od piersi. Moje chłopaki, choć alergicy pełną gębą, prawie w ogóle nie chorują, na palcach jednej ręki mogę policzyć podane im antybiotyki.
Cieszę się, że nam się udało.

środa, 11 czerwca 2014

Nasze ulubione książeczki - Na stacji paliw i Na wsi

Ponieważ bardzo wcześnie zaraziłam chłopaków pasją do słowa pisanego, co jakiś czas będę zamieszczać posty o naszych ulubionych książeczkach.  Mamy w domu mnóstwo książek. Te, z których chłopcy wyrośli albo nie wzbudziły ich zainteresowania przekazuję bratanicom lub wynoszę do biblioteki. Ale są i takie, których nie oddamy nikomu, takie, które (mam nadzieję) będą jeszcze czytać moje wnuki.

Do tych bardzo ulubionych należą książeczki wydawnictwa Debit: Na stacji paliw i Na wsi. Obie zostały wydane w 2005 roku, ale tą o zwierzątkach kupiłam całkiem niedawno.


Książeczki są o tyle ciekawe, że mają dystrybutory (z paliwem lub wodą) i sznurkowe węże. Końcówkę węża należy włożyć w odpowiednie kółeczko wycięte w kartonie i zabawa murowana.

I tak w pierwszej (którą bawił się już Młody) można zatankować do pełna samochody, traktor, straż pożarną, motocykle i koparkę.


W drugiej należy napoić świnki, krówki, kurki, pieski, kaczuszki, podlać kwiaty i  nalać wody do chłodnicy traktora.




Książeczki są solidnie wykonane, sznureczek odpowiedniej długości, obrazki kolorowe, tekstu nie za wiele.
Być może są jeszcze inne z tej serii. Jak gdzieś znajdę, na pewno kupię.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Plastyczna wiosna

Wiosna w pełni. Jest tak gorąco, że czasami muszę przetrzymać Małego w domu bo na dworze nie ma czym oddychać. Wtedy przydają się wszystkie książeczki z zabawami plastycznymi, które uwielbiam kupować.

Dziś pokażę tu (ku pamięci) jedną z teczek plastycznych jakie mamy "Mam 3 latka" Wydawnictwa Olejesiuk. Co ciekawe 6 lat temu Młody miał identyczną teczkę, tylko wtedy nazywała się ona "Teczka trzylatka". Mamy ją gdzieś na strychu po dziś dzień. Mąż się śmieje, że przekażę ją żonie Młodego.


W teczce znajdują się 4 książeczki z propozycjami zabaw plastycznych, na każdą porę roku.  Każdy znajdzie tu coś dla siebie, gdyż są tu wyklejanki, kolorowanki, malowanki no i uwielbiane naklejki.


Tak wygląda Pani Wiosna wyklejona przez Małego  z odrobiną pomocy mamy:


A tak wygląda nasze wiosenne drzewo:


Oprócz tego do teczki dołączono fajną książeczkę z wierszykami i zadaniami na cały rok. Małemu najbardziej podoba się wierszyk o rowerze no i ta ilustracja, która podobno przedstawia naszą rodzinkę jadącą na piknik.


Niestety muszę przyznać, że Mały nie ma takiego zacięcia do zabaw plastycznych jak jego starszy brat. Młody w tym wieku potrafił godzinami siedzieć i rysować, wyklejać itp. Przez dwa lata chodził nawet na zajęcia plastyczne dla przedszkolaków. Mały ma o wiele mniej cierpliwości dla "sztuki". Wykona jeden lub dwa obrazki i już ciągnie go do autek lub na podwórko. No chyba, że może mazać farbami do malowania palcami. Ale to już całkiem inna historia.

niedziela, 8 czerwca 2014

Drewniane pojazdy

Nadeszły upały. Nareszcie. Młody plażuje się na Zielonej Szkole, a Mały biega cały dzień po dworze. Ale zamiast postu podwórkowego, do którego nie mam zdjęć, będzie post o pamiątkach jakie mama przywiozła z "delegacji".

Tak, mama pierwszy raz w życiu pojechała sama na trzydniową "delegację", pozostawiając chłopaków samych w domu. Jakoś to przeżyli - nawet całkiem nieźle, ale mama gnębiona wyrzutami sumienia całe 3 dni szukała odpowiednich pamiątek, które mogłyby wynagrodzić to przymusowe rozstanie.
Ponieważ byłam w turystycznych miejscowościach, kramów z pierdółkami miałam pod dostatkiem, ale chciałam, żeby ta pamiątka była równocześnie fajną zabawką i nie wylądowała po kilku dniach w kącie. W połowie mi się to udało. W małym sklepiku wypatrzyłam drewnianą straż pożarną.


 Ma wysuwaną drabinę, kręcące się kółka i tak jak przypuszczałam okazała się strzałem w dziesiątkę. Mały gasi pożary, ściąga z drzew kotki, które nie potrafią same zejść a co najważniejsze: jego klockowa straż ma wreszcie koleżankę.

Straż pożarna jest kolejna drewniana zabawką w naszej kolekcji. Mamy jeszcze helikopter przywieziony w zeszłym roku z kolonii


oraz traktor z przyczepą zakupiony w Sukiennicach podczas wycieczki do Krakowa.


W szafie mamy jeszcze dwa kolorowe drewniane pojazdy, ale to już inna seria jak mówią chłopaki.
Jedno jest pewne zabawki z drewna sprawdzają się u nas tak samo jek wszystkie inne, nie stoją na półce, lecz są w ciągłej eksploatacji. A może je kiedyś pomalujemy?


Ponieważ chłopaków jest dwóch to i pamiątki musiały być dwie. Układankę tego typu chciałam kupić już dawno. Podobała mi się bo po pierwsze: jest drewniana, po drugie: ma walory edukacyjne - z jednej strony cyferki, z drugiej strony literki. Jednak okazała się ona totalną klapą. Fajnie to wygląda zafoliowane, ale po rozpakowaniu leży na biurku i nie można tego nigdzie odłożyć bo nie ma podstawki i od razu się rozwala. Schowam ją do pudła z klockami i jak znam życie po paru dniach będzie brakować kilku elementów.

Już niedługo Młody wraca z wyjazdu. Przez telefon zapowiada, że on też przywiezie pamiątki.

niedziela, 1 czerwca 2014

Dzień Dziecka

Wczorajszy dzień spędziliśmy tylko z Małym, Młody szaleje na Zielonej Szkole.
Rano miałam trochę wyrzutów sumienia, bo ostatnie dni spędziłam na pakowaniu walizy Młodego i nic dla Małego nie przygotowałam. Co prawda prezenty dostali w środę, bo wracając z "delegacji" musiałam zakupić odpowiednie pamiątki dla nich.
Na szczęście Mały okazał się człowiekiem niewiele wymagającym od życia. Przede wszystkim stwierdził, że on jest dużym chłopcem, a nie dzieckiem, więc na żadne imprezy dla dzieci nie idzie (a były takie organizowane w sąsiednich miasteczkach). Dał się namówić na pójście do kościoła połączone z wizytą w wiejskim sklepie. A po mszy - niespodzianka. Nie wiem czym Mały sobie na to zasłużył, ale dostał od proboszcza grubą "Biblię dla początkujących" czyli Pismo Święte napisane i zilustrowane specjalnie dla najmłodszych dzieci - takich jak Mały. Dalszy ciąg radości nastąpił w sklepie. Dwa soczki Kubuś (zwane "pić z bananem"), ciasteczka, jajko niespodzianka i czekolada podarowana przez babcię sąsiadkę to szczyt marzeń Małego. A jeszcze sam zauważył, że nie ma brata i nie trzeba się dzielić. Moje dzieci z powodu alergii nie jedzą zbyt często słodyczy, więc jest to dla nich coś wyjątkowego.
Największa uciecha tego dnia nastąpiła po obiedzie. Zamontowaliśmy kupiony dzień wcześniej fotelik rowerowy i wyruszyliśmy na wycieczkę. Co prawda nie trwała zbyt długo, bo Mały "podlewając krzaczki" posikał sobie majtki i spodnie, ale i tak było super i planujemy już następne takie.

Udany był TEN DZIEŃ.