W naszym domu samochód jest tylko jeden, no bo po co drugi kiedy tylko tata ma prawo jazdy. Chłopcy dość szybko pojęli, że wygodne podróże to tylko z tatą, z mamą trzeba wędrować na piechotę lub być zależnym od komunikacji publicznej.
Wiele osób mnie pyta jak radzę sobie na wsi bez samochodu, przecież wszędzie mam daleko.
No tak, ale to w niczym mnie nie ogranicza.
Kiedy planuję wakacyjne wyjazdy bez zapracowanego taty, wybieram takie miejsca do których możemy dojechać pociągiem (do stacji mamy tylko kilometr). Koleją jeżdżę też codziennie do pracy, a przez cztery lata woziłam Małego do przedszkola. Na szczęście w pociągach nie mam choroby lokomocyjnej, więc podróż szybko mi mija przy czytaniu książki.
Na krótsze trasy przydatny jest rower. Niestety nie wszędzie czuję się na nim bezpiecznie. Unikam ruchliwych ulic, wolę przejażdżki po polnych drogach. Co raz częściej też na plac, zabaw, do sklepu czy na angielski zabieram na rower Małego. Kosztuje mnie to wiele stresu, gdyż mój synek preferuje szalone techniki jazdy i potrafi zawrócić tuż przed moja kierownicą lub próbuje jeździć bez trzymanki.
Dlatego z Małym wolę chodzić piechotą. Przez Co rano pokonujemy 2 kilometry do szkoły, po południu tą samą trasą wracamy. Takie same spacery z tornistrem na plecach odbywa Młody.
Dzięki temu, że nie mam prawa jazdy chłopcy szybko polubili chodzenie. Dlatego już od najmłodszych lat zabieramy je na długie, piesze wycieczki. Nieważne czy chodzimy po górach, po Jurze, czy odwiedzamy jakieś zabytkowe miasto. Ważny jest wspólnie spędzony czas poznawanie pięknych zakątków naszego kraju.
W zeszłym roku, oprócz tego, że dołączyliśmy do grona Turystycznych Rodzinek, zaczęliśmy także gromadzić punkty Górskiej Odznaki Turystycznej. Wspólnie udało nam się zdobyć: Czantorię, Równicę, Masyw Śnieżnika, Szyndzielnię, Klimczok, Magurkę i Dębowiec. Po udanej weryfikacji chłopcy stali się dumnymi posiadaczami Popularnej GOT.
W tym roku mają już na koncie: Wielką Sowę, Babią Górę, Tarnicę i inne bieszczadzkie szczyty. Dodatkowo Młody zdobył Nosal i dwa razy Kasprowy Wierch. Mała Brązowa odznaka jest już więc pewna.
Dawno, dawno temu, kiedy Młody był jeszcze małym dzieckiem natknęłam się w bibliotece na książkę Pawła Beręsewicza "Żeby nóżki chciały iść". Książka ma podtytuł "opowiastki wzmacniające" i ma na celu motywować dzieci do chodzenia po górach. Ale nie wszystkie opowiastki nawiązują do górskich wspinaczek. Mamy tu historię o zatopionym namiocie, o pustym schronisku, o tajemniczym rysunku Pabla Picassa, o podróży Wuja Podróżnika, o księciu z bajki, o turyście Johnie i o tatrzańskich nosicach. W zamyśle autora mają motywować małe nóżki do zdobycia Babiej Góry, Baraniej Góry, Lubonia, Turbacza, Trzech Koron, Lackowej, Świnicy.
Nóżki Małego nie potrzebują motywacji do chodzenia po górach, więc te przyjemne opowiastki czytaliśmy sobie wieczorami przed zaśnięciem.
Ale żeby czas w podróży szybciej płynął (szczególnie wtedy, gdy droga wiedzie asfaltem i jest dość monotonna) mam swoje sprawdzone sposoby.
Po pierwsze obaj chłopcy uwielbiają kiedy rodzice opowiadają im o swoim dzieciństwie. Najbardziej lubią słuchać o naszych koloniach, wyjazdach wczasowych i szkolnych przygodach.
Drugi sposób to gry słowne. Obecnie na tapecie mamy "Zgadnij jaką jestem postacią" i "Słówko na ostatnią literę". Kiedyś graliśmy też w "Płyną, płyną statki" oraz w kolory. Nie ukrywam, że często wykorzystuję te obowiązkowe spacery jako świetną okazję do powtórki angielskich słówek, matematycznych działań czy wierszyków zadawanych w szkole.
Mam nadzieję, że skutecznie zaszczepiliśmy w chłopcach upodobanie do górskich wędrówek. Przed nimi całe życie. Zdobędą jeszcze niejeden szczyt i niejedna odznakę. Ciekawe czy kiedyś będą opowiadać swoim dzieciom, gdzie zabierali ich rodzice?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz